Ludwik XIV "Wielki, Król Słońce" Robertyng-Capet-Bourbon-Vendôme (urodzony w Saint-Germain-en-Laye, 5 września 1638 roku, zmarła w Wersalu, 1 września 1715 roku) herb

Syn Ludwika XIII "Sprawiedliwego" Robertyng-Capet-Bourbon-Vendôme, króla Francji, króla Nawarry i Anny Marii Habsburg, córki Filipa III Habsburga, króla Hiszpanii i Portugalii.

Delfin (dauphin, hrabia) Delfinatu i hrabia of Albon od 4 maja 1610 roku do 14 maja 1643 roku, delfin Francji od 5 września 1638 roku do 14 maja 1643 roku, król Francji jako Ludwik XIV, król Nawarry i Wielki Mistrz Zakonu Świętego Ducha, książe Bretanii jako Ludwik III od 14 maja 1643 roku do 1 września 1715 roku, hrabia de Foix jako Ludwik II od 14 maja 1643 roku do 1 września 1715 roku.

W Fuenterrabia (sponsalia de futuro) 3 czerwca 1660 roku, w Saint Jean-de-Luz (per procura) 9 czerwca 1660 roku poślubił Marię Teresę Habsburżankę Austriacką (urodzona w Madrycie, 20 września 1638 roku, zmarła w Wersalu, 30 lipca 1683 roku), regentki Francji i Nawarry, córkę Filipa IV Habsburga, króla Hiszpanii i Portugalii, hrabiego Burgundii, hrabiego de Charolais i Elżbiety Izabeli Robertyng-Capet-Bourbon-Vendôme, córki Henryka IV Robertyng-Capet-Bourbon-Vendôme, króla Francji, króla Nawarry. 12 czerwca 1684 roku potajemnie poślubił (związek morganatyczny) Françoise d'Aubigné (urodzona w Niort, między 8 września a 27 listopada 1635 roku, zmarła w Saint Cyr, 15 kwietnia 1719 roku), markizę de Maintenon, markizę du Parc, córkę Constanta d'Aubigné, barona de Surimeau.

Pełnoletni i rządy osobiste od 7 września 1651 roku.

Ludwik XIV rządził formalnie siedemdziesiąt dwa lata, czyli najdłużej spośród wszystkich władców w dziejach Europy. Fak­tycznie jednak jego rządy zaczęły się po śmierci Mazariniego w 1661 roku, gdy miał dwadzieścia trzy lata. Do tego czasu był całkowicie uległy kardynałowi, mimo że koronowano go na króla w Reims już w 1654 roku. Po 1661 roku przejął jednak władzę w sposób energicz­ny, nie dając sobą nikomu sterować.

Władca ów, w historiografii francuskiej - zwłaszcza dawniej­szej - zwany Ludwikiem "Wielkim", uosabia apogeum burbońskiej Francji. Najwybitniejszy z całej dynastii, darzony był podziwem przez swoich współczesnych oraz przez całą plejadę późniejszych historyków, pisarzy, publicystów i filozofów. Za jego panowania Francja sięgnęła po hegemonię w Europie Zachodniej i przez lat kilkadziesiąt posiadała ją.

Ludwik XIV pod wieloma względami przypominał swojego dziadka Henryka IV, ale o ileż wyżej wyniósł imię i prestiż Francji w świecie. Gdy Henryk IV ledwie wyzwolił się spod dominacji Hiszpanii, Ludwik narzucał już Madrytowi swą własną wolę. Gdy dla dziada cesarz z rodu Habsburgów był złowrogim i groźnym przeciwnikiem, dla wnuka Wiedeń był tylko jedną z figur na poli­tycznej szachownicy, figur z takim upodobaniem przezeń prze­stawianych.

Najlepszym przykładem zamiany ról między Madrytem a Pa­ryżem w ciągu XVII stulecia było to, że o ile za Henryka IV Hiszpanie interweniowali w wewnętrzne sprawy północnego sąsia­da, Ludwik sięgnął (i to z powodzeniem!) po koronę zapirenejskiego mocarstwa. Oczywiście prymat Francji kosztem Hiszpanii i Habsburgów był efektem obiektywnego spadku pozycji Madrytu w Europie oraz polityki kardynałów Richelieugo i Mazariniego, ale to właśnie Ludwik Wielki zrealizował plan podporządkowania Hiszpanii polityce francuskiej.

Jako dziecko i młodzieniec wyrastał on w atmosferze walki absolutystycznej monarchii z tzw. frondą (buntem arystokracji i parlamentu paryskiego) tudzież innymi siłami odśrodkowymi. Naj­pierw ujawniła się opozycja w łonie parlamentu, potem podnieśli głowę możni; dlatego też w latach 1648-1653 mówi się o dwóch frondach. Nazwa antykrólewskich zamieszek pochodzi od słowa frondę - proca, gdyż postawę buntowników porównywano do nie­sfornych dzieci prowadzących niebezpieczną zabawę. Chodziło o osłabienie władzy królewskiej, a nie można zapominać, że dokład­nie w tym samym czasie w sąsiedniej Anglii trwała rewolucja, która zmiotła z tronu mających absolutystyczne zapędy Stuartów.

Cele buntowników francuskich i angielskich były tedy w pew­nym sensie podobne lub wręcz tożsame, jednak proweniencja społeczna jednych i drugich - zróżnicowana. Gdy na wyspie ude­rzała w tron drobna szlachta i burżuazja, a mającego chwiejną pozycję Karola I wspierały kler i arystokracja, to we Francji wich­rzyli książęta, biskupi i hrabiowie. Burżuazja wszak (której interesy w pewnym stopniu reprezentował parlament francuski) nad Sek­waną i Loarą dopiero się tworzyła i krzepła. Odmienne były po prostu po obu stronach kanału warunki gospodarczo-społeczne.

Ale gdy w 1649 roku na rozkaz Cromwella kat ściął głowę Karola I, walczący z frondą Mazarini nie zawahał się porównać do rewo­lucyjnego dyktatora przywódców tej francuskiej rebelii. Byli to Paul de Gondi kardynał de Retz (1613-1679), książę Francois de Beaufort (1616-1669) i znakomity wódz Louis de Conde (1621-1686), pochodzący ze sławnej rodziny Conde, a zwany potem Wielkim Kondeuszem. Arystokraci owi wskrzeszali najgorsze warcholskie tradycje sprzed kilkudziesięciu lat.

Na szczęście dla Mazariniego i jego ekipy interesy obu frond nie były zbieżne, a nawet w 1652 roku książęta podjudzili plebs Paryża do rzezi urzędników państwowych i członków wspomnianego par­lamentu. Dlatego też w efekcie udało się spacyfikować kraj. Nie pozostało to bez wpływu na młodego Ludwika, który na całe życie znienawidził arystokratycznych warchołów - owych fesgrandsseig­neurs. Ponure obrazy z dzieciństwa - gdy motłoch paryski kłębił się groźnie pod oknami i drzwiami pałacu - oddziaływały nań jeszcze po wielu latach do tego stopnia, że nie lubił zbytnio Paryża i dlatego m.in. wybudował sobie pełną przepychu rezydencję w Wersalu.

Jednocześnie nabrał zaufania do swego politycznego mentora, kardynała Mazariniego (który faktycznie współrządził z regentką Anną Austriaczką; złośliwe plotki głosiły, że byli oni nawet ko­chankami). Mazarini pochodził z Italii, działał w dyplomacji pa­pieskiej i był honorowym prałatem Stolicy Apostolskiej, mimo braku święceń kapłańskich. Richelieu poznał go w 1630 roku i zapro­ponował posadę na dworze francuskim. Młody człowiek zwrócił uwagę nie tylko bystrego purpurata, ale i Ludwika XIII. Działał początkowo w Awinionie (wówczas jeszcze enklawie papieskiej na obszarze Francji), potem w Rzymie. W końcu Richelieu załatwił mu u papieża kapelusz kardynalski.

Mazarini lubił życie, zorganizował dwór po włosku. Wino lało się strumieniami, kwitł hazard, a Anna Austriaczka zachwycała się włoską operą. Wszystko to budziło nawet kąśliwe uwagi niektórych duchownych, czemu zresztą trudno się dziwić w epoce kontrrefor­macji. Poza tym jednak Mazarini ciężko pracował na rzecz racji stanu.

W przeciwieństwie do swego ojca Ludwik XIV uzyskał bardzo dobre wychowanie i wykształcenie, okazując się pojętnym uczniem Mazariniego. Co więcej, uczeń przerósł mistrza do tego stopnia, że po jego śmierci w 1661 roku osobiście ujął ster kraju i nie dopuścił do tego, by zdominował go którykolwiek z wybitnych doradców i ministrów, choć takich przecież nie brakowało.

Wychowanie młodego władcy obejmowało gry i zabawy na świeżym powietrzu, muzykę, taniec, szermierkę. Uczył się łaciny, francuskiego i włoskiego, matematyki i geografii. Studiował histo­rię polityczną Europy, ze szczególnym uwzględnieniem dziejów królów francuskich. Był też pobożny. Wszyscy jego preceptorzy jako wzór do naśladowania prezentowali mu postać Henryka IV.

Ludwik wzrastał utrzymując godną podziwu równowagę w ćwiczeniach ciała i umysłu. Z równym zapałem zgłębiał arkana tego, co potem sam nazwał "rzemiosłem królewskim" (metier de roi), jak uprawiał modne ówcześnie sporty. Był mężczyzną wysokim (około 182 cm wzrostu), przystojnym, sprawnym fizycznie, uwiel­biał polowania. Od wczesnej młodości miał też dużą słabość do kobiet. Podobnie jak Henryk IV przez całe życie przejawiał niemal nienasycone apetyty erotyczne.

Pierwszą jego kochanką była najprawdopodobniej Maria Mancini, siostrzenica Mazariniego. Ich romans rozpoczął się jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych i młody Ludwik podobno gotów był nawet ożenić się z Włoszką. Jednakże matka i kardynał gorąco zaprotestowali przeciw pomysłom takiego mezaliansu, wysyłając nie­szczęsną dziewczynę do Italii. Króla natomiast - który z płaczem uległ wymogom racji stanu - postanowiono ożenić z infantką hiszpańską, Marią Teresą Habsburg. Była ona najstarszą córką tamtejszego władcy, Filipa IV, to znaczy kuzynką Ludwika, a Mazariniemu bardzo zależało na zneutralizowaniu Hiszpanów, któ­rych wciąż się nad Sekwaną obawiano. Temu służyły właśnie małżeństwa Ludwika XIII i XIV z Habsburżankami.

Ślub królewskiej pary nastąpił w 1660 roku, ale poprzedziły go skomplikowane podchody ze strony Francuzów. Hiszpania nie paliła się bowiem do mariażu, lecz wówczas zastosowano szantaż w postaci pozorów przygotowywania małżeństwa Ludwika z księż­niczką sabaudzką Małgorzatą. Dwór ruszył do Lyonu. Było to jesienią 1658 roku. W końcu Filip IV zmitygował się i wszczęto roko­wania małżeńskie. W 1660 roku cały dwór królewski (jak w 1615 roku) udał się na południe. Przybył do Montpellier. Ślub odbył się per procura w Hiszpanii, dopiero potem Ludwik spotkał się z Filipem na granicy w Pirenejach, odbierając małżonkę.

Teść wywarł na nim zdecydowanie większe wrażenie niż wy­branka. Bił od niego majestat władzy absolutnej, co niesłychanie Ludwikowi imponowało. Pięćdziesięciopięcioletni Habsburg był dlań uprzejmy, ale zachowywał dystans wobec młokosa. Maria Teresa (1638-1683) nie była kobietą ładną. Niska, dość otyła, miała zniszczone zęby. Nie grzeszyła też inteligencją. Miała za to wysokie mniemanie o władzy królewskiej i monarszym prestiżu. Jej osobo­wość polityczna była kompletnie bezbarwna, a rola na dworze w przyszłości minimalna.

Można śmiało powiedzieć, że młodość Ludwika była komfor­towa w aspekcie politycznym, ponieważ najpoważniejsze przesz­kody na polu polityki wewnętrznej i zagranicznej pokonał Ma­zarini. Stłumił mianowicie frondę wielkich feudałów i inne ruchy opozycyjne oraz po zwycięskiej wojnie z Hiszpanią podpisał z nią tzw. pokój pirenejski w 1659 roku. W rezultacie mariażu Ludwika z infantką przed Francją otwierała się dość realna perspektywa zarówno objęcia w posiadanie ziem hiszpańskich w Niderlandach południowych, jak sięgnięcia po koronę w Madrycie. Okaże się to aż nadto wyraźnie już w niedalekiej przyszłości.

Z drugiej strony traktat westfalski z 1648 roku, kończący wojnę trzydziestoletnią w Rzeszy, osłabiał Wiedeń i dawał Francji opty­malną sytuację na wschodzie. Układ między Francją a cesarzem oddawał w jej władanie biskupstwa Metz, Toul i Verdun w Lota­ryngii, Alzację (bez Strasburga) i nawet pewne skrawki ziem na prawym brzegu Renu. Nigdy jeszcze Francja nie sięgała tak daleko. Jednocześnie potwierdzono szesnastowieczną zasadę cuius regio, eius religio (czyja władza, tego religia), pozwalającą protestanckim książętom na swobodę religijną w obrębie własnych włości, co osłabiało obóz habsbursko-katolicki w Niemczech. Mazarini oczyś­cił tedy Ludwikowi pole działalności politycznej. Ale pole to musiał zagospodarować sam młody król.

Ludwik XIV za głównego "dziedzicznego" wroga uważał dalej mimo finalizacji wspomnianych planów matrymonialnych - dom Habsburgów: cesarza i króla Hiszpanii. Nie miał już jednak żad­nych wobec tych przeciwników kompleksów, będąc skłonnym do wojny prewencyjnej i zagarnięcia ich terytoriów; głównie hiszpań­skich Niderlandów południowych (Belgii) oraz zachodnich skraw­ków Rzeszy. Ludwik XIV cały czas bruździł cesarzowi w Rzeszy, dążąc do skonfliktowania go z innymi na jej terenie potentatami (głównie z elektorem brandenburskim) oraz podsycał waśnie między książętami niemieckimi, wyszarpując sukcesywnie poszczegól­ne terytoria zachodnich Niemiec dla Francji.

W polityce wewnętrznej Ludwik postawił na ostateczne wy­trzebienie arystokracji jako siły politycznej. Nie było to trudne po szoku, jaki warstwa ta przeżyła podczas twardych rządów Mazari­niego. Ludwik pozbawił wielkich panów (największe rody to de Condé - Kondeusze, de Vendôme i in.) nie tylko ich roli w rzą­dzeniu oraz własnych armii, ale podciął też podstawy ich pozycji ekonomicznej, m.in. przez dewaluację opłat czynszowych. Zubo­żała noblesse d'épée musiała uczepić się klamki królewskiej, prosić króla o łaskę w sprawach materialnych. Ludwik pozwolił jej się wyżywać w życiu dworsko-towarzyskim, na balach, biesiadach, festynach, polowaniach itd. Wielcy panowie stali się ozdobą Wer­salu, ale nie mieli już powrócić do niegdysiejszych swych ról. Francuscy grands seigneurs nie dorastali nijak do pozycji współczes­nych im magnatów polskich: Radziwiłłów, Lubomirskich, Sobieskich, Wiśniowieckich, Jabłonowskich czy Sapiehów.

W rządach swych oparł się natomiast władca na noblesse de robe tudzież na elitach mieszczańskich. To właśnie z tej grupy wywodziła się lwia część jego wybitnych doradców i ministrów. A miał ich niemało, i to nieprzeciętnie zdolnych. Jak mało kto umiał się posługiwać ludźmi i w pełni wykorzystywać ich talenty. Polityką gospodarczą państwa sterował od 1661 do 1682 roku Jean Baptiste Colbert (1619-1682). Jego dojście do władzy nastąpiło w dość dramatycznej i pełnej zagadek scenerii.

Za rządów Mazariniego gospodarką i finansami kierował Ni­colas Fouquet (Foucquet, 1615-1680). Wyrósł on na człowieka po­tężnego, samodzielnego i bardzo bogatego, co spowodowało, że Ludwik poczuł się niepewnie. Fouquet stał się solą w oku władcy i kandydatem do rychłego utrącenia. Na jego miejsce król szykował Colberta. W ogóle Ludwik usuwał stopniowo ludzi Mazariniego od rządów, zastępując ich własnymi pewniejszymi zausznikami. W porozumieniu z matką usunął Fouqueta z funkcji szefa Rady Fi­nansów. Jej pracami kierował faktycznie dalej Colbert, będąc wszak bardziej administratorem i koordynatorem niż realnym decyden­tem, którym pozostał osobiście sam Ludwik.

Dopiero od 1665 roku Colbert został formalnym szefem resortu finansów i gospodarki. Fouquetowi wytoczono natomiast mons­trualny proces sądowy (1662-1664) o malwersacje finansowe i ogólny bałagan w fiskusie. Niczego mu jednak nie można było udowodnić, gdyż bronił się niesłychanie przebiegle, stąd docho­dzenie wlokło się miesiącami. W końcu skazano go na konfiskatę majątku i banicję (król liczył na karę śmierci), aczkolwiek Ludwik zamienił wyrok na dożywotnie więzienie. W sumie sprawa była dość dziwna, z uwagi na niebywałą zaciekłość władcy.

Colbert był wszechstronnie uzdolniony, forytował merkantylistyczny kierunek rozwoju gospodarczego. To właśnie dzięki niemu Francja miała olbrzymie pieniądze na podboje militarne i prowa­dzenie nie kończących się zapasów z licznymi wrogami. Gdy umarł Colbert, było z tym już znacznie gorzej. Król lubił i cenił go, acz­kolwiek od czasu do czasu strofował, nawet ostro. Na przykład w liście z 1671 roku pisał:

"Byłem wczoraj dostatecznie opanowany, by ukryć przed Panem, jak dalece nuży słuchanie człowieka obsypywanego dobrodziejstwami, jak Pan przeze mnie, a odzywającego się w podobny sposób [...]. Nie chciałem powiedzieć tego, co tu piszę, by nie prowokować Pana, żebyś jeszcze bardziej mi się nie podobał [...]. Korzystaj zatem i nie ryzykuj ponownego rozgniewania mnie. Bo gdy raz wysłucham racji Pana i jego kolegów, gdy raz już podejmę decyzję w sprawie tych preten­sji, nie chcę więcej o nich słyszeć [...]. Mówię, co myślę, byś poczynania swoje na solidnym oparł fundamencie i nie oceniał rzeczy z fałszywego punktu widzenia".

Nie jest istotne, o jaką konkretną kwestię wówczas chodziło. Warto uchwycić istotę stosunku króla do Colberta. Widać, że władca znał się na ludziach znakomicie, w przeciwieństwie do ojca. Tamten przy ludziach ganił Richelieu'go, prywatnie raczej biernie milcząc; ten publicznie podtrzymywał autorytet zausznika, a stro­fował prywatnie. Jednocześnie niesłychanie dobitnie i jasno za­kreślał Colbertowi granicę swobody manewru, po której ewen­tualnym przekroczeniu sytuacja sługi stałaby się mocno kłopotliwa i nieciekawa.

Francja Ludwika XIV posiadała nie tylko prężną gospodarkę, ale i świetną armię. Była to - obok szwedzkiej - najlepsza armia w ówczesnej Europie. Nie bez kozery armia ta biła dookoła wszystkich niemal przeciwników przez lat ponad czterdzieści. Stan taki był zasługą ministra wojny Francoisa de Louvois (1641-1691) oraz marszałka Francji Sebastiana Vaubana (1633-1703), wybitnego inżyniera, specjalisty od fortec. Dwaj ci mężowie tworzyli wraz z królem coś w rodzaju sztabu generalnego Francji.

Nastąpiło bezwzględne podporządowanie generałów królowi. Louvois zwykł był zresztą mawiać: "Najgorszym z możliwych sposobów postępowania z oficerami jest wysłuchiwanie ich racji". Vauban był z kolei prawą ręką ministra. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nastąpiło wydatne unowocześnienie uzbrojenia i organizacji armii. Utworzono też wiele nowych regimentów piechoty i kawalerii, prowadząc energiczny zaciąg za granicą. Taka zawodowa armia składała się tedy nie tylko z rodowitych Francu­zów, lecz i z ochotników Szkotów, Anglików, Niemców, Włochów, a nawet Hiszpanów. Bezpośrednio na polach bitew wsławiali się z kolei wspominany książę Ludwik "Kondeusz" oraz marszałek Henri de Turenne (1611-1675).

Do ekspansji zewnętrznej Ludwika "Wielkiego" nie wystarczała wszak tylko dobrze prosperująca gospodarka i świetne wojsko. Dysponował on też doskonałą i sprawną dyplomacją, na czele której stali Hugo de Lionne (1611-1671), a potem brat "Wielkiego" Colberta - Charles Colbert de Croissy (1629-1696). Francuska służba dyplomatyczna stała na bardzo wysokim poziomie, zapew­niając Ludwikowi utrzymanie wpływów w całej niemal Europie. Przygotowywała wszystkie tajne traktaty sojusznicze, pilnie poszukiwała drogocennych pretekstów dla zaborczych działań militar­nych, a przede wszystkim strzegła interesów Francji na dworach europejskich, od Polski, Turcji i Szwecji po Anglię i Portugalię.

Przy całym szacunku dla inteligencji i potężnej woli Ludwika XIV należy stwierdzić, że pod względem charakterologicznym był on postacią mocno nieciekawą: pyszny i próżny do granic wytrzy­małości otoczenia, mający niesłychanie wysokie mniemanie o sobie (w dużej - choć nie całkowitej - mierze uzasadnione), brutalny i bezwzględny dla wrogów, kapryśny i zmienny wobec sojuszników. Do charakterystyki króla jeszcze powrócę, jednakże już tutaj rzec trzeba, i że jego niepohamowana ambicja, żądza władzy i żelazna wola stały się spiritus movens polityki francuskiej aż do 1715 roku.

Władza Ludwika była absolutna. Nie musiał jak Henryk IV, Ludwik XIII, Richelieu czy Mazarini borykać się z opozycją. Ta była obecnie już to słabiutka, już to spolegliwa wobec dworu. Król uważał, że jako pomazaniec Boży stoi ex definitione ponad zwyk­łymi śmiertelnikami, szarą masą obywateli kraju. Co więcej, utoż­samiał swą osobę z racją stanu, z interesem narodu, co ipso facto oznaczało, że tylko on jest reprezentantem państwa. Z biegiem lat Ludwik doszedł aż do absurdu, oświadczając zdumionym i zasko­czonym członkom parlamentu paryskiego (lokalne zgromadzenie ustawodawczo-opiniująco-sądownicze, o dość mglistych kompe­tencjach): c'est moi! (Państwo to ja). Chodziło wówczas o to, że parlament domagał się prawa remonstracji (zawetowania) roz­porządzeń króla oraz prezentacji własnych kontrargumentów; było to zgodne z ówczesnymi przepisami i Ludwik oficjalnie tego nie kwestionował. Oświadczył wszak jasno i dobitnie, gdzie jest miejsce reprezentantów społeczeństwa, i kazał od tej pory bez­zwłocznie rejestrować swe edykty.

Władca zresztą posunął się w swych sądach jeszcze dalej, całko­wicie odmawiając poddanym prawa decydowania o losach kraju.

W przeznaczonych dla delfina Mémoires napisał m.in.:

"Naród we Francji nie stanowi ciała zbiorowego, zawiera się on całkowicie w osobie króla".

Najciekawsze było to, że Ludwik nie teoretyzował, lecz rea­lizował w praktyce swe zasady, wprowadzając w XVII wieku - nie waham się tu z takimi analogiami - coś na modłę państwa tota­litarnego, tj. obejmującego wszelkie sfery życia społecznego. Sam despota, skupił w swym ręku główne nici władzy. Poszczególni doradcy znali tylko własną sferę działania, nie mieli wglądu w ca­łość, bo tylko król znał wszystkie niuanse i półcienie spraw pańs­twa.

Ludwik wprowadził celowy chaos kompetencyjny między poszczególnymi resortami, a nawet w ich obrębie. Dzięki temu za­pobiegał wysunięciu się na plan pierwszy kogokolwiek wybitniej­szego, na wzór wielkich kardynałów. Na dworze funkcjonowały rozliczne rady: Rada Najwyższa lub Rada Stanu (Conseild'en haut, Conseil d'Etat), Rada Finansów, Rada Depesz, Rada Prywatna, Rada Handlu itd. Żadne z tych ciał nie piastowało jednak efek­tywnej władzy. Ta koncentrowała się w ręku rządu de facto, jaki stanowili: kanclerz, minister (tzw. generalny kontroler) finansów oraz kilku sekretarzy stanu pracujących bezpośrednio pod batutą Ludwika.

Poza tym warto powiedzieć, że doradcy Ludwika nie stanowili bynajmniej jednolitej wewnętrznie, zintegrowanej i zgodnej ekipy. Kłócili się ostro między sobą, a walki podjazdowe i podgryzanie były na porządku dziennym niemal cały czas. Król wiedział oczy­wiście o wszystkim i bacznie ich obserwował. W pewnym sensie rywalizacja ministrów była mu na rękę, byleby tylko nie wpływała negatywnie na tok spraw państwowych, nie dezorganizowała funk­cjonowania administracji. Największym bodaj konfliktem między dworskimi paladynami była walka "klanu" Le Tellierów z braćmi Colbert. Stary Le Tellier (Michel, 1603-1686) był kanclerzem, a jego syn - wspomniany markiz Louvois - ministrem wojny. Potężny Colbert drażnił ich, gdyż jego macki sięgały wszędzie. Postanowili oskarżyć go o malwersacje finansowe, tak jak uprzednio wykoń­czono Fouqueta, bo - choć niezwykle pracowity, skrupulatny i stosunkowo uczciwy - istotnie pobierał często duże kwoty, nie zawsze legalnie. Były to przede wszystkim różne napiwki, łapówki itp. - rzeczy na porządku dziennym pod każdą szerokością geogra­ficzną i w każdej epoce - król przymykał na to oczy, sam zresztą przyznając Colbertowi co roku specjalną gratyfikację finansową.

Bezpośrednim zarzewiem intryg była kwestia obsadzenia mi­nisterstwa spraw zagranicznych. Po zgonie de Lionne'a ministrem był w latach 1671-1678 Arnauld de Pomponne (1618-1699). Wy­korzystując jego niepowodzenia, "klan" Le Tellierów doprowadził do tego, że ustąpił on z tak wysokiego i prestiżowego stanowiska, na które klan przeznaczył młodszego Louvoisa. Jednak potężny Col­bert widział w kierownictwie dyplomacji swego brata. Ostatecznie ojciec i syn ponieśli porażkę, a wzmocniła się siła braci.

Drugim najistotniejszym elementem techniki władzy Ludwika było rozdęte do piramidalnych rozmiarów znaczenie intendentów, królewskich komisarzy w terenie. Już Richelieu - jak pisałem - położył tu podwaliny. Do tej pory powoływani oni byli czasowo, teraz na stałe pilnowali władz prowincjonalnych. Zapewniło to optymalną centralizację kraju i wytępienie ruchów odśrodkowych.

W latach 1665-1680 Francja stała się - według zdania niektó­rych badaczy francuskich - dzięki rządom Ludwika "absolutną monarchią administracyjną". Monarchia ta oparła się oczywiście, tak jak za poprzednich Burbonów, na noblesse de robe i miesz­czaństwie. Warstwy te godziły się z despotycznymi rządami, z ucis­kiem administracyjnym i podatkowym, z cenzurą i brakiem wol­ności słowa tudzież swobód obywatelskich (choć słowo "obywatel" pojawiło się dopiero pod koniec XVIII wieku) za cenę prosperity gospodarczej oraz zapewnienia przez dwór spokoju społecznego na wsi i w mieście (tłumienie buntów ludowych). Pauperyzacja mas (według urzędowych obliczeń około dwie trzecie populacji żyło w nędzy) miała swe źródło nie tylko w ekstensywnej gospodarce feudałów, ale i w ciągłych wojnach Ludwikowych (pobór rekruta, gromadzenie zapasów żywności, podatki). Ponadto - choć Francję zalicza się do tej części kontynentu, która na zachód od Łaby odznaczała się kapitalistycznym układem na wsi - dola chłopa nie była najlepsza, a długo jeszcze większość ludności mieszkała na wsi. Rezultatem tego były liczne bunty, zwłaszcza w uboższych dzielnicach kraju, na zachodzie (Bretania) i południu (Gaskonia, Gujenna, Roussillon, Langwedocja).

Król zachowywał pewne pozory kontroli społecznej swej wła­dzy, nie likwidując formalnie Stanów Genialnych czy wspomnia­nych już parlamentów. Jednakże kompetencje tych wszystkich ciał były fikcją, Stanów Generalnych zaś w ogóle nie zwoływał.

Ludwik prowadził politykę społeczną proszlachecką i promieszczańską, kosztem szerokich mas ludu dręczonych podatkami i ustawicznym poborem do armii. Nikt nie pamiętał już czasów Henryka IV, życzliwego plebejuszom, a przeciętny Francuz nie tylko nie miał na niedzielę kury w garnku, ale i głodował na co dzień. Czasy były wtedy pod każdym względem trudniejsze niż obecnie. Klimat był ostrzejszy (mroźne zimy, deszczowe i chłodne wiosny i lata), panoszyły się choroby i epidemie, brud i głód, na porządku dziennym były powodzie i nieurodzaje. Na wsi i w miastach pieniły się też pożary - czerwony kur zbierał obfite żniwo. W epoce Ludwika XIV marzenie o bezpieczeństwie socjalnym, zdrowotnym czy materialnym dla przeciętnej francuskiej rodziny było całkowi­cie płonne. Każdy był zdany w obliczu klęski elementarnej czy jakiegoś innego nieszczęścia na samego siebie. Szczególnie dała się ludziom we znaki "wielka zima" (legrand hiver) z 1708 na 1709 roku, którą wspominano jeszcze po stu latach. Temperatura spadła wówczas nawet do -40 °C, co nie tylko na warunki francuskie jest przecież zimnem okropnym. Wymarzły zboża, sady i winnice, powodując kilkakrotny wzrost cen żywności. Z głodu zmarło wtedy ponad dwa miliony ludzi. Mróz trzymał aż do maja, a potem przyszły perma­nentne ulewy i powodzie.

Lepiej niż szarakom żyło się warstwom wyższym i elitom, choć nawet i sam król, i jego rodzina byli bezsilni wobec żywiołów czy wyroków losu. Ludwik "Wielki" często chorował (zrujnowała go ospa, doskwierały liczne wrzody), bolesne cierpienia znosząc wszak z podziwu godnym stoicyzmem. W 1711 roku zmarł na ospę jego syn, pięćdziesięcioletni Wielki Delfin, następca tronu Ludwik.

Relatywnie lepiej bytujące elity musiały jednak znosić wszyst­kie atrybuty despotyzmu: policję (utworzył ją w 1667 roku zausznik królewski Nicolas La Reynie), więzienie bez sądu (opozycję zamy­kano na podstawie królewskich tzw. lettres de cachet - listów zamk­nięcia), cenzurę publikacji tudzież całego życia umysłowego. Rację bytu mieli tylko intelektualiści i artyści dyspozycyjni wobec Ludwika XIV, apologeci absolutyzmu. Sądownictwo było spolegli­we wobec dworu, a prominentni opozycjoniści osadzani byli w sławetnej Bastylii. Francuskie warstwy wyższe mogły w epoce Lud­wika jedynie pomarzyć sobie o swobodach choćby swych odpo­wiedników polskich, gdzie przywilej neminem captivabimus nisi iure victum. Już od XV wieku gwarantował szlachcie niemożność uwięzienia bez wyroku sądowego. We współczesnej Ludwikowi Anglii analo­giczną ustawę - Habeas Corpus Act - wydano w 1679 roku.

Wszystko to powodowało, że elity i grupy przywódcze kraju były en masse całkowicie sparaliżowane jako ośrodek potencjalnej opozycji wobec reżimu. Ewentualni wichrzyciele porządku byli z miejsca hipnotyzowani przez system Ludwika XIV jak królik przez kobrę. Prócz cenzury prasowej funkcjonowały indeksy ksiąg, a cały układ rządzenia znajdował solidną podporę w takich protagonistach myśli politycznej, jak choćby Jacques Bossuet (1627-1704), biskup, teolog, historyk i pisarz, główny nauczyciel i wychowawca Wielkiego Delfina, piewca absolutyzmu. W swym dziele pt. Politi­que tirée de L'Écriture Sainte (Polityka wyprowadzona z Pisma świętego) uzasadniał tezę o pochodzeniu władzy królewskiej od Boga, że wszystkimi implikacjami tej tezy. "Osoba króla jest święta - głosił - kto podnosi na nią rękę, popełnia świętokradztwo".

Interesująca była polityka króla wobec Kościoła katolickiego. Sam był dość gorliwym katolikiem w praktykach religijnych (choć nie bigotem - jak Wielki Delfin), ale nie miał wiernopoddańczego stosunku do Stolicy Apostolskiej. Tępił bezwzględnie hugenotów i przeprowadził rekatolizację Francji (bynajmniej nie z powodów ideowo religijnych), ale popierał gallikanizm, narodową odmianę katolicyzmu.

Ludwikowi chodziło o to, aby religia, hierarchia i księża popie­rali system absolutystyczny, dlatego też nie mógł uznać nad sobą prymatu papieża. Jako tytularny "król arcychrześcijański" toczył od 1665 do 1693 roku walkę z papieżem, która, mówiąc krótko, polegała na rywalizacji o władzę nad hierarchią kościelną we Fran­cji. Przejściowo Ludwik poparł gallikanizm, jako bardziej wygodny w sterowaniu państwem. Ostatecznie jednak poszedł na kom­promis ze stolicą Piotrowa. Wrogiem głównym okazali się dlań protestanci, ostatnia ostoja ruchów separatystycznych w państwie, element dość krnąbrny i prężny ekonomicznie. Było ich około miliona, głównie na południu Francji. Ludwik XIV bezwzględnie zniszczył ruch protestancki, w 1685 roku odwołując edyktem w Fon­tainebleau edykt nantejski.

Wyjaśnić przy tym trzeba, że król nie był fanatykiem i nie miał w sobie nienawiści do hugenotów. Nie optował też za gwałtownymi środkami zwalczania ich - nożami, sztyletami, stosami itp. Czyli również i w tej dziedzinie wykazywał przezorność i mądrość. Zale­cał raczej pokojowe, powolne acz skuteczne ograniczanie wpływów protestantów wśród ludu. Wiedział doskonale, że gwałtowne prze­śladowania stworzą zamęt, emocje, męczenników, doprowadzając do eskalacji napięć, a w praktyce do rozszerzenia się hugenotyzmu.

W jednym z listów władca pisał:

"Wydaje mi się [...], że ci, którzy chcieliby zastosować środki gwałtowne, nie znają natury tego zła, spowodowanego po części przez rozgrzanie umysłów, któremu trzeba pozwolić minąć i wygasnąć niedostrzegalnie, miast ekscytować od nowa przez równie silny sprzeciw, zresztą zawsze bezuży­teczny, gdy skażenie nie jest ograniczone do jakiejś znanej liczby, ale rozciąga się po całym państwie. [Aby] stopniowo ograniczyć hugenotów w moim królestwie, [trzeba działać] raczej przez dobroć niż przez surowość, [aby] delikatnie przywieść na powrót tych, którzy z racji urodzenia, wycho­wania i najczęściej gorliwości bez rozeznania trwają w dobrej wierze przy tych zgubnych błędach".

Król zdecydował się na stanowczy krok nie z przyczyn stricte religijnych, ale politycznych. Poza tym odwołanie edyktu z Nantes nie było faktem tak przełomowym, jak przedstawiało to potem wielu niechętnych katolicyzmowi historyków. Po prostu ostatecz­nie zlikwidowano polityczne ciało obce w strukturze społecznej Francji. Najbardziej aktywni i prężni hugenoci w liczbie około dwustu tysięcy wygnani zostali lub opuścili Francję, kierując się do państw protestanckich, m.in. do Brandenburgii i Holandii. Zasilili oni te obszary demograficznie i gospodarczo. Francja poniosła pewne straty ekonomiczne, ale generalnie mieszczaństwo przyklasnęło królowi, widząc w protestantach konkurencję. W Rzymie zaś odśpiewano nareszcie Te Deum z okazji ostatecznego triumfu religii katolickiej we Francji.

Generalnie powiedzieć można, że polityka Ludwika wewnątrz kraju stworzyła solidne podstawy do ekspansji zagranicznej, a tym samym do mocarstwowej roli Paryża w Europie Zachodniej. Pod koniec jego panowania, w pierwszych latach XVIII stulecia, oka­zało się jednak, że aparat biurokratyczny niesamowicie rozdęty staje się powoli skostniały i mało operatywny. Były to nieuchronne koszta centralizacji i absolutyzmu, bo biurokracja nadmiernie roz­budowana zawsze i wszędzie zaczyna żyć własnym życiem, dążąc do petryfikowania istniejących układów, co nie jest sytuacją dobrą dla rozwoju państwa. Żadna przesada - jak wiadomo - nie jest dobra.

Mylą się jednak ci badacze, którzy już za życia Ludwika do­patrują się kryzysu struktur państwa, a nawet załamania się syste­mu rządów. W rzeczywistości dopóki żył potężny i bezwzględny władca, żelazne dłonie dzierżyły ster nawy państwowej. Do końca.

W polityce zagranicznej Ludwik "Wielki, Król Słońce" (Le Roi Soleil - jak rychło poczęli nazywać go panegiryści) odnosił jeszcze większe i jeszcze bardziej spektakularne sukcesy. Głównymi dra­matis personae ówczesnej sceny europejskiej byli prócz niego ce­sarz Leopold I Habsburg, królowie angielscy Karol II i Jakub II Stuartowie, Wilhelm III Orański stathouder Holandii (Nider­landów północnych), królowie Hiszpanii Filip IV i Karol II Habs­burgowie, królowie Polski Jan Kazimierz Waza i Jan III Sobieski oraz elektor brandenburski Fryderyk Wilhelm. Wszystkich ich Lud­wik XIV przewyższał: potęgą państwa i armii, żelazną wolą, prze­pychem i splendorem dworu, zakresem nieograniczonej władzy. Prawie wszyscy byli w różnych okresach odeń uzależnieni, realizo­wali mniej lub bardziej jego plany, czasem nawet brali pieniądze (Stuartowie, Sobieski). Ludwik ingerował w wewnętrzne sprawy Polski i Anglii, Hiszpanii i Rzeszy; najeżdżał terytoria Holandii i Hiszpanii, Niemiec i Italii. Nieraz napędzał stracha Leopoldowi I podburzając przeciw Austrii Polaków, Węgrów, Turków czy elek­tora pruskiego.

Były okresy, gdy przeciw niemu powstawali niemal wszyscy ze wspomnianych władców, niezależnie od wzajemnych sympatii i antypatii - po prostu wszyscy bali się hegemonii Francji. Były to sojusze nader niekiedy egzotyczne, dziwaczne i doraźne; koniunk­turalne i wyrozumowane. Przeciw Ludwikowi stawali na przykład razem Holendrzy z Habsburgami, dotychczas śmiertelni wrogowie.

Jednak Ludwik "Wielki" wszystkie te koalicje przetrwał. Nie zdruzgotał ich wprawdzie (było to przecież ewidentną fizyczną niemożliwością), ale też nie dał zdusić potęgi Francji. W dużej mierze osiągnął swe cele (opanowanie Hiszpanii przez Burbonów, przyłączenie zachodnich skrawków Rzeszy ze Strasburgiem). Nie udało mu się natomiast zdruzgotać protestanckiej Holandii tu­dzież wprowadzić Stuartów na trwałe na tron angielski. Sukcesy swe Ludwik okupił olbrzymim wysiłkiem militarnym, ekonomicz­nym i demograficznym, co stanowi główny punkt krytyki ze strony nieżyczliwych mu historyków. Niewątpliwie koszta te były ogrom­ne, ale jakaż mocarstwowość obchodzi się bez kosztów? Wystarczy sięgnąć niedaleko i spojrzeć na współczesnych Królowi Słońce mocarzy: Piotra I "Wielkiego" w Rosji czy Karola XII szwedzkiego. Faktem natomiast jest, że mimo straszliwego upływu krwi Francja pozostała za jego życia hegemonem na Zachodzie.

Z uwagi na to nie mogę zgodzić się z częścią historyków (także wielu polskich), uważających mocarstwowość "późnego" Ludwika XIV za już problematyczną. Regres zaczął się tu dopiero za na­stępnego władcy.

Od młodości Ludwik uważał Habsburgów za wroga numer jeden, ukształtowany w tym duchu przez Mazariniego. Po latach napisał we wspomnianych już Memoires: "Najgroźniejsza jest Hiszpania", a w innym miejscu: "pracowałem, aby coraz bardziej go [cesarza Leopolda - T.S.] rujnować i zupełnie zniszczyć tę supremację w Niemczech, jaką dom austriacki ustalił tam od dwóch wieków". Zgodnie z tymi założeniami przystąpił energicz­nie do demontowania imperium habsburskiego. Najpierw uderzył w najsłabszy (jak mniemał) a zarazem najbardziej żywotny punkt tego imperium z punktu widzenia Paryża: w Niderlandy hiszpańs­kie.

Mocarstwo hiszpańskie, nad którym ciągle jeszcze - mimo kryzysów - "nie zachodziło słońce", nadal otaczało Francję od trzech stron: południowej (Pireneje), północnej (Niderlandy po­łudniowe) i wschodniej (Franche-Comte). Gdy na dodatek w 1662 roku. Madryt odrzucił roszczenia Ludwika do korony hiszpańskiej z tytułu małżeństwa z Marią Teresą Habsburg, postanowił on ude­rzyć. Dyplomacja francuska zapewniła neutralność Anglii, Holan­dii i cesarza Leopolda I oraz sojusz z Portugalią. Ofensywa w maju 1667 roku przyniosła zajęcie przez Ludwika większości terenów dzi­siejszej Belgii. Oficjalnym pretekstem dla tego aktu grabieży było tzw. prawo dewolucyjne (stąd nazwa wojny 1667-1668: wojna dewolucyjna), zwyczajowe prawo flamandzkie, przyznające władzę nad danym terytorium dzieciom z pierwszego małżeństwa zmarłe­go władcy. Maria Teresa była właśnie córką Filipa IV hiszpańskiego z pierwszego małżeństwa, nowy władca madrycki Karol II zaś - z drugiego. Za pomocą tych dość pokrętnych i karkołomnych argu­mentów Ludwik przyznał sobie wobec świata prawo do Nider­landów.

Rychło już jednak zagrała zasada "równowagi europejskiej". Anglicy i Holendrzy przerazili się perspektywą dominacji Ludwika nad kanałem La Manche i Morzem Północnym i zawarli antyfran­cuski sojusz; Portugalia zawarła z kolei separatystyczny pokój z Karolem II. Mimo zajęcia Franche-Comté Ludwik musiał pójść na kompromis. Traktat w Akwizgranie z 2 maja 1668 roku, dawał Ludwi­kowi Niderlandy, ale musiał on zwrócić Franche-Comté. Pokazał się tu realizm władcy, jego poczucie umiaru. Uzyskawszy lwią część zdobyczy, przystał na drugorzędne koncesje.

Szykował się teraz do pogromienia Holandii, która znajdowała się u szczytu potęgi gospodarczej i handlowej, co było przedmiotem zawiści Ludwika i Francuzów. Holendrzy byli nadto protestanta­mi nienawidzącymi absolutystyczno-katolickiej monarchii Króla Słońce. Rządzili nią Jean de Witt i Wilhelm Orański. Trwały inten­sywne przygotowania dyplomatyczne po obu stronach barykady.

Przodowała tu niewątpliwie Francja, pozyskując cesarza, króla Anglii Karola II, elektora pruskiego i Szwecję. Holendrzy byli izolowani. Początkowo Ludwik miał wprawdzie kłopoty z cesa­rzem, który odniósł duży sukces w czasie elekcji 1669 roku w Polsce (wybrano proaustriackiego Michała Korybuta Wiśniowieckiego), acz po zajęciu przez Francuzów Lotaryngii w 1670 roku Leopold wyraź­nie zmiękł i podpisał układ o désintéressement Wiednia wobec konfliktu Ludwika z Holandią. Także w Londynie zdania były po­dzielone (obawiano się albo bardziej Holendrów, albo bardziej Francuzów), ale Karol Stuart w tajnym traktacie w Dover w 1671 roku poparł Paryż.

Tak zabezpieczony, Ludwik XIV w 1672 roku zaatakował Ho­lendrów. Podzieliliby oni niewątpliwie los Niderlandów południo­wych, gdyby nie ich słynne tamy. W obliczu inwazji Kondeusza i Tureniusza (wspartych przez Louvoisa i Vaubana) otwarli śluzy i zatopili część kraju. Ta dramatyczna decyzja uratowała ich niepod­ległość. Co więcej, odwróciła sojusze tej wojny (1672-1678).

Wykorzystując zatrzymanie się ofensywy Ludwika, prawie wszyscy dotychczasowi sojusznicy opuścili Króla Słońce. W roku 1673 odszedł zdradliwy elektor - "lis znad Szprewy", oraz powsta­ła koalicja holendersko-hiszpańsko-cesarska. W następnym roku Anglia wycofała się z wojny, a przeciw Francji powstały Rzesza (wybuchła tam narodowa histeria o Alzację i Lotaryngię) i Dania. Ludwikowi zostali jedynie Szwedzi, wraz z którymi usiłował on wciągnąć do swego rydwanu Polskę Jana III Sobieskiego.

Wspomniałem już o Marii Ludwice księżniczce de Nevers, mającej być dla Paryża już od lat trzydziestych narzędziem perso­nalnym w polityce wobec Rzeczypospolitej. W końcu wydano ją za kolejno - dwóch ostatnich Wazów na polskim tronie, a za panowa­nia Jana Kazimierza odegrała znaczącą rolę. Pozostała przede wszystkim Francuzką i krzątała się wokół zabezpieczenia intere­sów ojczyzny w Polsce. Aura polityczna nie sprzyjała wszak jej poczynaniom, bo Polacy znaleźli się w opałach (powstanie ko­zackie, najazd rosyjski), a w końcu doszło do wojny między dwoma potencjalnymi sojusznikami Ludwika - Polski i Szwecji (potop szwedzki).

W końcu po kilkuletnich wysiłkach specjalny wysłannik Lud­wika i Mazarinego, Antoine de Lumbres, doprowadził do kompro­misowego pokoju między Warszawą a Sztokholmem w Oliwie w maju 1660 roku. Jednakże dalej trudno było Francuzom wykorzystać Pola­ków w antyhabsburskich intrygach, z uwagi na trudności wewnę­trzne kraju; Maria Ludwika walczyła wręcz o utrzymanie się na powierzchni. Zmarła w 1667 roku. Już w roku następnym Jan Kazi­mierz zniechęcony walką polityczną abdykował i przybył do Fran­cji. Ludwik witał go osobiście z wielkimi honorami, ale miał z pewnością mieszane uczucia, bo tracił efektywnego socjusza na wschodzie.

Elekcja Wiśniowieckiego okazała się dla Ludwika niepowo­dzeniem, ale już w następnym bezkrólewiu w 1674 roku został usatys­fakcjonowany, bo wybrano adherenta Francji, Jana Sobieskiego. Od pewnego czasu był on przyjacielem Francji, odwiedzał Paryż jeszcze jako magnat. Działała w tym kierunku energicznie jego piękna żona, Francuzka Maria d'Arquien (Marysieńka), która nigdy nie zapominała o kraju rodzinnym (przybyła do Polski w świcie Marii Ludwiki). Efektem zabiegów dyplomacji francuskiej był traktat z królem Sobieskim w Jaworowie z 1675 roku, w myśl którego Polacy mieli razem ze Szwedami uderzyć na elektora brandenburskiego oraz pomóc Węgrom wywołać powstanie prze­ciw Leopoldowi I. Ludwik poważnie liczył na Sobieskiego. Na nic się jednak zdary wszystkie owe wysiłki, bo król Polski pod wpływem różnych nacisków był zmuszony dogadać się z cesarzem. Plan spalił tedy na panewce.

Mimo powstania silnej koalicji antyfrancuskiej Ludwik odno­sił większość zwycięstw w polu. Musiał się wprawdzie wycofać z Holandii, ale umocnił się w Niderlandach południowych, zajął Alzację, Lotaryngię i Franche-Comté. W 1675 roku Tureniusz odnoszący wspaniałe sukcesy nad Renem - poległ, ale natychmiast zastąpił go Kondeusz i Francuzi dalej bili tam wroga. Sukcesy trwały aż do przełomu lat 1677-1678, gdy strony konfliktu zaczęły odczuwać wyczerpanie. Przystąpiono do preliminariów pokojo­wych.

Ludwik "Wielki" odniósł niewątpliwy triumf nad koalicjantami. Nie bez kozery w stolicy stawiano mu pomniki i bramy triumfalne. W dwu traktatach w Nimwegen (w 1678 roku - z Holandią i Hiszpanią, w 1679 roku - z cesarzem i Rzeszą) postanowiono przyłączyć do Francji Niderlandy południowe, Alzację i Lotaryngię (bez Strasburga) oraz Franche-Comté. Pewną niedogodnością na przyszłość była zgoda Ludwika na małżeństwo Wilhelma III Orańskiego z bratani­cą ostatniego Stuarta Karola II - Marią, co otwierało w bliskim terminie realną perspektywę tronu angielskiego dla tego przeciw­nika Francji. Natomiast niewątpliwym sukcesem była profrancuska wolta księcia elektora pruskiego (traktat sojuszniczy w Saint-Ger­maine z 1679 roku). Najważniejszym sukcesem całej tej kampanii wojennej było zapewne zlikwidowanie krępującego Francję pierś­cienia posiadłości hiszpańsko-habsburskich.

W następnej kolejności król zapragnął osiągnąć linię Renu. Wykorzystywał tu stary antagonizm między cesarzem a książętami Rzeszy oraz posiłkował się sojuszem z Brandenburgią. Dzięki temu mógł realizować politykę "pokojowych" podbojów zachod­nich skrawków Rzeszy (tzw. reuniony - powtórne jednoczenie z Francją, choć ostatnio te obszary były połączone z jej terytorium w ramach jednego państwa za Karola "Wielkiego", a więc osiemset lat wstecz). Wykorzystując różne naciągane preteksty, zajmował w latach 1680-1684 tereny, które nigdy wcześniej do monarchii fran­cuskiej nie należały. W 1681 roku Francuzi triumfalnie wkroczyli do Strasburga.

Odbyło się to z niemałą pompą, bo najpierw na pięćdziesiąt kilometrów od miasta (w Selestat) deputowani rady miejskiej na kolanach złożyli Ludwikowi hołd jako nowemu panu (do tej pory podlegali Rzeszy i cesarstwu). Następnie Ludwik XIV po raz pierw­szy w życiu przekroczył Ren i udał się na wschód aż do Freiburga. Dopiero potem, dnia 23 października 1681 roku uroczyście wjechał do Strasburga, a metropolita miasta, kardynał Fuerstemberg, złożył mu przysięgę wierności w dostojnej katedrze, jako biskup Alzacji i książę cesarstwa.

Ludwik radował się serdecznie z wszelkich kłopotów cesarza Leopolda, toteż odsiecz wiedeńską Jana III Sobieskiego, ratującą Habsburgów w 1683 roku z opresji tureckiej, przyjął (choć był prze­cież "Królem Arcychrześcijańskim"!) bardzo chłodno. Paryż usil­nie popierał Turcję i powstańców węgierskich przeciw Wiedniowi. Nie tylko reuniony, ale i odwołanie edyktu nantejskiego w 1685 roku skrajnie nadwerężyły popularność Ludwika XIV w Europie. Gdy dla Francuzów był wspaniałym Ludwikiem "Wielkim", dla zagranicy jawił się jako despota prześladujący innych za przekonania, nie­bezpieczny awanturnik polityczny na wielką skalę, gwałciciel rów­nowagi na Starym Kontynencie. Nie było dla nikogo tajemnicą, że Ludwik przez całe swe panowanie marzył o koronie cesarskiej, że kaptował sobie stronników w Rzeszy. Toteż najbardziej zagrożeni czuli się Habsburgowie austriaccy.

Z tej właśnie strony przyszedł cios dla Króla Słońce. Leo­pold I szykował wielką ligę antyfrancuską. Uratowany ledwie co przez Polaków przed pogromem tureckim, wykorzystując anty­francuską histerię w zachodniej Rzeszy z powodu reunionów, prezentował się Niemcom i światu jako rzecznik ładu i sprawiedli­wości, przeciwnik despoty z Wersalu. Liga Augsburska, powstała pod batutą cesarza w 1686 roku, grupowała prawie wszystkich książąt Rzeszy, Hiszpanię (Ludwik wciąż rachował na sukcesję po Karolu II), Holandię, a nawet Szwecję. Idei Ligi przyklasnął nawet papież Innocenty XI, właśnie poróżniony z Ludwikiem. W Anglii toczyła się wojna domowa między Wilhelmem Orańskim a Jaku­bem II Stuartem, popieranym usilnie przez Francję. Zwolennicy stathoudera brali wszak zdecydowanie górę i dlatego Londyn sta­nął w obozie antyfrancuskim.

Osaczony jak nigdy, Ludwik XIV uderzył pierwszy. Najpierw we wrześniu 1688 roku na Rzeszę, zajmując cały lewy brzeg Renu ze Spirą, Wormacją i Heidelbergiem. Zmobilizowało to dodatkowo książąt niemieckich przeciw Wersalowi. Jednocześnie w listopa­dzie Ludwik uderzył na Holandię, na wieść o wyjeździe Wilhelma Orańskiego do Anglii. Od 1689 roku wojna toczyła się już na czterech frontach: przeciw Rzeszy, Holandii, Anglii (desant Francuzów i zwolenników Jakuba II - tzw. jakobitów - w Irlandii) oraz Hisz­panii. Mimo tych opałów Francja - podobnie jak jej monarcha -promieniała energią i niesłychaną witalnością. Ludwik XIV miał niewątpliwą przewagę nad całą koalicją.

Jednakże sytuacja wyglądała tak jedynie en general, w ogólnym rachunku sił obu stron batalii. Na morzu Francja ponosiła klęski w starciu z flotą angielsko-holenderską. Lepiej było na lądzie, gdzie bito Austriaków i Hiszpanów, zwłaszcza w Italii. W 1690 roku wielka batalia morska w kanale La Manche skończyła się niepowodze­niem dla Francji i Jakub II, pokonany, schronił się pod skrzydła Ludwika. Na południu tymczasem odnoszono sukcesy zajmując Niceę i Piemont. W 1692 roku Ludwik raz jeszcze podjął próbę desantu z morza, tym razem w samej Anglii. I znów bezskutecznie. Brytania stała się już niekwestionowaną władczynią mórz i ocea­nów.

Z biegiem lat siły obu stron konfliktu wyczerpywały się. W wyeksploatowanej Francji nastąpiła klęska głodu w 1692 roku. Pokojowe propozycje Ludwika z 1693 roku, na zasadzie uznania dotychczasowe­go terytorialnego status quo oraz restytucji panowania Stuartów w Anglii, zostały przez aliantów odrzucone. Walczono więc dalej. Militarne zapasy we Włoszech w 1696 roku przyniosły zwycięstwo Francuzów nad Austriakami i Hiszpanami.

W końcu stanął pokój - za mediacją Szwecji - w Ryswick (Ryswijk) w 1697 roku. Po raz pierwszy Ludwik musiał pójść na zna­czący kompromis. Od Francji odpadła większość reunionów. Hisz­panie dostali Luksemburg i pewne miasta w Niderlandach po­łudniowych. Bez szwanku z wojny wyszły Anglia i Holandia. Poza tym Francja utrzymywała terytorialny status quo ante helium. Mimo wspomnianych cesji na rzecz wrogów Ludwik ciągle pozostawał największym mocarzem Zachodu.

Ostatnią, największą i najsłynniejszą, ale i też najbardziej kon­trowersyjną wojną Ludwika była wojna o sukcesję hiszpańską (1700-1713). Była ona ziszczeniem jego dążeń do zagarnięcia korony hiszpańskiej, do wyparcia Habsburgów zza Pirenejów, do wyrwania czegoś z imperium "nad którym nie zachodziło słońce".

Urodzony w 1661 roku Karol II Habsburg, król Hiszpanii, był chorowity i bezdzietny. Od 1696 roku cały świat spodziewał się lada chwila jego zgonu. Nad łożem nieszczęśnika toczyła się walka o sukcesję. Najpoważniejszymi pretendentami byli Ludwik "Wielki" i Leopold I. Europa (zwłaszcza Anglia i Holandia) z przerażeniem myślała o którejś z tych kandydatur, bo oznaczało to dominację bądź Burbonów, bądź Habsburgów nie tylko w Europie, lecz i nad koloniami hiszpańskimi w Ameryce. Skończyłaby się zatem rów­nowaga międzynarodowa.

Ludwik - wbrew tezom wielu historyków - był realistą. W roku 1699 zrezygnował z kandydowania, zadowalając się przyznaniem Francji hiszpańskich posiadłości we Włoszech, po przewidywanym rozbiorze imperium madryckiego. Wraz z Londynem i Amsterda­mem przyklasnął kandydaturze "neutralnej" - syna elektora ba­warskiego. Sprawę pogmatwali atoli sami Hiszpanie, chcący za wszelką cenę zachować jedność swego imperium. Tamtejsi arys­tokraci uważali - jak najsłuszniej zresztą - że tylko osoba Króla Słońce lub kogoś z jego rodziny na tronie taką jedność gwarantuje.

Skłonili oni tedy umierającego Karola II, aby przekazał tron (testamentem z 2 października 1700 roku) wnukowi Ludwika - Filipo­wi księciu d'Anjou, jako Filipowi V. Wkrótce, 1 listopada, Karol zmarł. Miał ledwie trzydzieści dziewięć lat. W tym czasie Ludwik skończył lat sześćdziesiąt dwa. U zmierzchu życia stanął przed kwestią wagi niezwykłej: czy kosztem walki - ewidentnie nadciąga­jącej - z całą prawie Europą zrealizować dzieło życia, czy może ulec kompromisom.

Dla takiego człowieka, jak Ludwik "Wielki", odpowiedź była jednoznaczna: walczyć. 9 listopada dowiedział się o zgonie Karola, a już po tygodniu 16 wezwał ambasadora hiszpańskiego, aby ten złożył hołd malcowi jako nowemu monarsze. Tytularny Filip V miał bowiem lat siedem. Dyplomata wygłosił doń orację po hisz­pańsku, na co Ludwik rzekł: "On jeszcze nie rozumie, na razie ja odpowiem za niego". Następnie przedstawił całemu swemu dwo­rowi i korpusowi dyplomatycznemu nowego króla Hiszpanii:

"Panowie, oto król Hiszpanii. Urodzenie wezwało go do tej korony, cały naród życzył sobie tego i prosił mnie usilnie, toteż wyrażam zgodę. Bądź Wasza Wysokość - zwracał się bezpośrednio do wnuka - dobrym Hiszpanem, to teraz pierwszy Twój obowiązek. Ale nie zapominaj, że urodziłeś się Francuzem, utrzymaj jedność między obu narodami. To sposób na uczynienie ich szczęśliwymi i zachowanie pokoju w Europie".

Abstrahując już od całej - właściwej Ludwikowi - "impe­rialnej" retoryki tego wystąpienia, warto zwrócić uwagę, jak władca Wersalu postrzegał w przyszłości "jedność" hiszpańsko-francuską. Wydaje się, iż u progu batalii 1700 roku skłaniał się ku idei nie tylko unii personalnej, ale i realnej. Chciał, by dynastia Burbonów zjednoczyła Paryż i Madryt, tak jak Polskę i Litwę zjednoczyli Jagiellonowie, zaś Anglię i Szkocję Stuartowie w 1603 roku.

Po krótkich wahaniach, w lutym 1701 roku Ludwik w imieniu małoletniego Filipa V wkroczył na terytorium hiszpańskie. Entuz­jazm w obrębie francuskiej elity politycznej i intelektualnej był olbrzymi. Wielkie dni przeżywał i sam król. Oświadczył publicznie w Wersalu: "Nie ma już Pierenejów, są obalone, jesteśmy jed­nością!" (słynne: n'y a plus de Pyrénées...). Nazajutrz przedru­kowała te słowa oficjalna czołowa gazeta paryska "Mercure de France".

Ludwik zajął w 1701 roku resztki posiadłości hiszpańskich w Niderlandach południowych, Luksemburg, a od 1702 roku objął bez­pośrednie rządy nad Hiszpanią. Kraj ten - podobnie jak ówczes­na Polska - pogrążony był w anarchii, odgrywając rolę "karczmy zajezdnej" różnych obcych wojsk. Francuzi usiłowali wprowadzić tam jaki taki ład i porządek.

Rychło wszak Anglia, Holandia, cesarz i Portugalia zawiązali koalicję. Tym razem Ludwik był obiektywnie słabszy w aspekcie militarnym, ekonomicznym, a nawet demograficznym. Na morzu panowali Anglicy. Najpierw Ludwik podjął atak na Wiedeń - bez powodzenia. Potem były wszak same kłopoty i przejście do defen­sywy. Anglicy zajęli Gibraltar i z Portugalii ruszyli na Madryt. Co więcej, w 1706 roku John Churchill (książę Marlborough - przodek Winstona Churchilla) wtargnął do Flandrii, a nawet do północnej Francji. Desant odwetowy w Szkocji znów się nie udał.

Ludwik znalazł się w poważnych opałach. Był już starcem siedemdziesięcioletnim w 1708 roku, pomarli dawno wszyscy jego wybit­ni doradcy, ministrowie, zausznicy i marszałkowie: Kondeusz, Tureniusz, Colbert, Louvois, Vauban, Colbert de Croissy i inni. Nowi nie byli nawet w jednej piątej tak wybitni jak tamci. Sam król też nie był taki jak dawniej. Otoczenie uważało go niemal za Matuzalema - w tamtych czasach przeciętna długość życia ludzkiego wynosiła około trzydziestu lat, a do lat siedemdziesięciu dożywali tylko nieliczni wybrańcy losu. Ludwik coraz mniej pojmował też otaczający go świat. Mimo to staruszek trzymał się dzielnie, bo przeżył nie tylko wszystkich ministrów, ale syna, wnuka wraz z małżonką oraz głównych adwersarzy - Wilhelma Orańskiego i Leopolda I.

W latach 1709-1710 wersalski mocarz znalazł się w takich opałach, że musiał sprzedać całą swą szczerozłotą zastawę stołową, aby ratować skarb państwa. Jakież to musiało być dlań upoko­rzenie! Upokorzeń takich miał w jesieni życia znieść jeszcze kilka, na przykład alianci zażądali, by wypowiedział on wojnę jako król Francji własnemu wnukowi (jako władcy Madrytu). Prze­ciwnikom Ludwika chodziło przede wszystkim o rozdzielenie na przyszłość korony francuskiej i hiszpańskiej między osobne linie Burbonów.

Na to także ostatecznie zgodził się Ludwik, bo w inny sposób nie można było zakończyć wojny. Zachował jednak całą Hiszpanię właściwą tudzież jej imperium w Ameryce. I to było najważniej­sze. Sukces był połowiczny, ale był sukcesem. Hiszpania prze­chodziła z rąk Habsburgów do rąk Burbonów. Pokój w Utrechcie 11 kwietnia 1713 roku gwarantował nienaruszalność ziem francus­kich; Filip V miał dać początek madryckiej linii Burbonów. Ludwik natomiast musiał pogodzić się z pozycją Holandii i z dominacją Anglii na morzach. Układ z nowym cesarzem Karolem VI w Rastatt (w Badenii) dawał Francji na stałe miasto Strasburg, ale Belgia przechodziła pod władztwo Wiednia. Była to spora niewy­goda. Jedynie pewną pociechę dawało to, że Austria - po zajęciu całych Węgier i Siedmiogrodu w 1699 roku - obracała powoli swe zainteresowania ku wschodowi i Bałkanom, odciążając front na zachodzie.

Ocena konsekwencji wojny hiszpańskiej dla Francji jest w historiografii kontrowersyjna. Większość badaczy krytycznie po­strzega rolę Ludwika, jako megalomana wyczerpującego na darmo siły państwa. Stracił Belgię, wzmocnił mimowolnie Austrię i Anglię itd. Niewątpliwie coś w tym jest, choć osobiście widzę sprawę w nieco jaśniejszych barwach. Francja pozostała przecież nadal naj­silniejszym krajem zachodniej Europy, ocaliła linię Renu w rejonie Strasburga, wypędziła wrogą dynastię zza Pirenejów.

Panowanie Ludwika "Wielkiego" było tak przebogate, że nie sposób go streścić w jednolitym - rok po roku - toku narracji. Dlatego pisałem osobno o polityce wewnętrznej i zagranicznej. A pozostaje jeszcze mecenat kulturalny, wspaniałość wersalskiego dworu, protektorat nad artystami i uczonymi. Ludwik był inteli­gentny i oczytany, wrażliwy na sztukę, ale miał też zamiłowanie do bardziej prozaicznych rozrywek: uwielbiał niesamowity przepych i bogactwo, którymi się otaczał; lubił bale i polowania, parady i ceremonie.

Wersal, wspaniały zespół pałacowy i ogrodowy, zbudowany w stylu klasycystycznym w dwu fazach: 1668-1678 przez Louisa Le Vau i 1679-1689 przez Julesa Hardouin-Mansarta, przyćmił wszystkie rezydencje królewskie w Europie. Do dziś podziwiają go miliony turystów z całego świata. Inni władcy z podziwem i zawiś­cią patrzyli na ten cud architektury, który usiłowali naśladować bez powodzenia - jeszcze w wiele dziesiątków lat po śmierci Lud­wika. "Małymi Wersalami" miały być choćby Wilanów Jana III Sobieskiego czy pałac Sanssouci Fryderyka II pruskiego w Pocz­damie. Nawet jednak wiedeński cesarski Schóenbrunn nie do­równał rezydencji Ludwika XIV.

Władca wytyczył też nowoczesną główną arterię Paryża: Pola Elizejskie z przylegającymi doń placami, czyniąc ze swej stolicy najpiękniejsze miasto Europy. Za jego też czasów Paryż zaczął być kulturalnym i artystycznym centrum Starego Kontynentu, do­równując w tym Rzymowi.

Nie sposób w tym krótkim szkicu opisać wszystkich przy­kładów Ludwikowego mecenatu. Trzeba też brać poprawkę na wspomniany wyżej brak pełnej wolności słowa, przekonań i dzia­łalności twórczej. Mimo to jednak pod auspicjami nie kogo innego, ale właśnie Ludwika "Wielkiego" i w blasku jego dworu działali Molier i Boileau, La Fontaine i Racine, Corneille i Perrault, La Rochefoucauld i La Bruyere, by wymienić tylko największe i najbardziej znane znakomitości.

Sama postać Króla Słońca, jego wygląd i zachowanie, były wspaniałe. Bił od niego majestat autokraty. Nawet niechętny mu pamiętnikarz Saint-Simon napisał:

"Jego postać, wzięcie, piękność, godna mina odróżniały go, niby królową pszczół, od innych - aż do śmierci".

Sztywny i wyniosły, wzbudzał niesłychany respekt. Wszelkie troski i kłopoty życia - a miał ich wiele - znosił ze stoickim spokojem, nie dając otoczeniu dostrzec targających nim emocji. Wyraźnie kreował się na nadczłowieka. Ból, choroby, cierpienie, liczne zabiegi i operacje (przeprowadzane przecież bez narkozy na żywo!) znosił cierpliwie i bez narzekania. Organizm miał silny i sprawny.

Największy kryzys zdrowotny przebył król jesienią 1686 roku. Groził mu wtedy zgon w wieku lat czterdziestu ośmiu. Zapadał stopniowo na zdrowiu z powodu kłopotów z zębami, żołądkiem, zatokami, nękała go podagra. Najgroźniejszy wszak okazał się wrzód odbytnicy, powodujący okropne boleści. Ludwik w ogóle nie mógł nic robić, przemieszczając się bez końca z miejsca na miejsce, zmieniając klimat itp. W końcu operacja stała się konieczna. Po­ziom medycyny był dość niski. O zabiegu wiedzieli tylko lekarz osobisty króla, chirurg i aktualna faworyta monarsza, a także markiz de Louvois. Po krótkiej modlitwie powiedział do lekarzy: "Nie traktujcie mnie jak króla, chcę wyzdrowieć jak wieśniak". Nastąpiły dwa cięcia nożem i osiem nożycami, co Ludwik zniósł w spokoju. Następnie puszczono mu krew (powszechny wówczas sposób leczenia). Już wkrótce po szczęśliwej operacji Ludwik wy­słuchał w łożu mszy świętej i publicznie zjadł obiad. Minęło jeszcze wiele tygodni, zanim mógł normalnie funkcjonować; leżał lub jeź­dził w specjalnym fotelu. Wieści o tym wszystkim rychło obiegły dwór i lud, przysparzając mu popularności.

Jak wspomniałem, lubił kobiety. Będąc formalnie gorliwym katolikiem, strażnikiem wiary i moralności, tytularnym "królem arcychrześcijańskim", notorycznie zdradzał mało efektowną żonę. Widocznie uważał, że nie dotyczą go - jako stojącego ponad ludźmi - zwykłe zasady moralne i obyczajowe. Najsłynniejszymi jego metresami (słowo to właśnie wtedy uzyskało prawo obywatel­stwa; po francusku maîtresse oznacza dosłownie: gospodyni, właścicielka lub nauczycielka) były: panna Luiza de La Valliere, pani Françoise de Montespan i pani Françoise de Maintenon. Badacze nie mogą się doliczyć także i "królowych jednej nocy". Swych licznych bastardów nie wahał się kojarzyć z najznakomitszymi rodami arystokratycznymi w kraju, powierzał im często ważne funkcje i godności państwowe.

Podkreślić jednak trzeba, że faworyty Ludwika XIV były je­dynie paniami sypialni królewskiej. Ich rola polityczna była żadna. Byłoby to zresztą nie do pomyślenia w przypadku takiego despo­ty, jak Ludwik. Dopiero za rządów jego prawnuka Ludwika XV wpływ kochanek monarszych na władzę wzrósł, i to aż do prze­sady.

Jak nadmieniłem, Król Słońce przeżył wszystkich swoich współczesnych. Jego syn i pierwotny następca Wielki Delfin Lud­wik zmarł na ospę w 1711 roku. W rok potem nastąpiła kolejna katastrofa: w przeciągu tygodnia śmierć zabrała wnuka króla, ko­lejnego delfina, także Ludwika (księcia Burgundii) i jego żonę Marię Adelajdę. Mieli trzydzieści i dwadzieścia sześć lat. Ludwik Wielki przeżył te tragedie bardzo ciężko, choć wobec ludzi nad­rabiał miną. Wreszcie latem 1715 roku i po niego przyszła śmierć. Opierał się jej długo.

Przygotował uprzednio szczegółowy testament, ustanawiając Radę Regencyjną wobec małoletniości prawnuka. Na jej czele (acz bez specjalnych uprawnień) stać miał książę Orleanu.

Król Słońce umierał publicznie w Wersalu, na oczach całego dworu. Jego kres miał w sobie coś monumentalnego i wspaniałego, tak jak wielkie było jego życie. Jednocześnie śmierć ta była tra­giczna. Z mocarza pozostały tylko - jak piszą bezpośredni świad­kowie - skóra i kości. U łoża czuwali członkowie rodziny z pię­cioletnim prawnukiem Ludwikiem na czele. Dopuszczono też pa­nią de Maintenon. Król umierał spokojnie i z godnością. Jedno­cześnie uświadomił sobie, że jest tylko zwykłym człowiekiem (a może nareszcie zdjął maskę?), bo w pokorze przeprosił klęczący dwór za wszelką niesprawiedliwość; podziękował też za wierność. Gdy niektórzy z obecnych wszczęli lament, zganił ich z autoiro­nią: "Czyż naprawdę sądziliście, że jestem nieśmiertelny?".

Opowiada się też inną anegdotę: do króla przyprowadzono stuczternastoletniego starca z kwiatami, a ten na pytanie Ludwika jak się czuje, odparł: "Dobrze, Sire, ale w wieku Waszej Królewskiej Mości czułem się znacznie lepiej!". Wiek dziadka jest wszak nie­prawdopodobny w XVIII wieku, chyba że popełniono błąd w metryce chrztu.

Po przyjęciu ostatnich sakramentów Ludwik sam odmawiał na głos modlitwy za konających. Zmarł 1 września 1715 roku. Pocho­wano go w opactwie Saint-Denis, obok dziada i ojca. Żył siedem­dziesiąt siedem lat.

Ludwik XIV miał kilkanaście kochanek i 16 lub 17 dzieci, przez nie urodzonych (większość z nich oficjalnie uznał).


Żródła:

"Poczet władców Francji" - autor: Tomasz Serwatka


Ludwik XIV w "Wikipedia"

03-06-2020